Tagi

, , , , , , , , , , , , , , ,

aniol1
Rozmowy z o. Willigisem Jagerem

Jak mistyk reaguje na uznanie go za heretyka przez instytucję religijną?
Mistycznie natchniony człowiek nie odmawia instytucjom religijnym pomocniczego, porządkującego znaczenia. Z reguły też nie szuka bezpośredniej konfrontacji. Ale — często nawet mimowolnie – kwestionuje pośrednio te instytucje, albowiem mistyczne doświadczenie wyprowadza go w przestrzeli transkonfesyjną, poza często dość ciasną pobożność danego wyznania.
A przestrzeń ta jest — nawet, jeśli nie a-teistyczna — to w każdym razie trans-teistyczna?
Oczywiście. Dlatego mistycy i mistyczki, próbując redogmatyzować swoje doświadczenia, popadają w ogromne trudności. W języku ich odziedziczonej religii nie istnieją słowa na to, co ich spotyka. Dualny schemat chrześcijańskiego myślenia czyni wyartykułowanie mistycznego doświadczenia jedności niemożliwym. Podjęte próby spotykają się ze sceptycznym i pobłażliwym przyjęciem ze strony teologów.
Brzmi to otrzeźwiająco. Czy w chrześcijaństwie nie widzi Ojciec nigdzie szansy na duchowy przełom?
Instytucje zawsze wloką się z tyłu. Wszystkie odnowy w kościele wychodziły z dołu. Przypuszczam, że z duchowym przełomem, który teraz obserwujemy, jest podobnie. Wychodzi on z bazy i przenika do kościelnych instytucji. To, czego potrzebujemy, to „transformacja religii” (Ken Wilber). Chodzi o nową orientację — o metanoję ku mistycznemu wymiarowi. Religie są wspólnotami ludzi w drodze, którzy szukają odpowiedzi na pytanie o sens życia. Również w religii trzeba wciąż od nowa formułować udzielane odpowiedzi. Podlegają one, bowiem przemianom czasu. Stary paradygmat brzmiał: Jesteśmy istotami, które rozwinęły ducha, przez wykroczenie odeszły od Boga. Nowy paradygmat brzmi: Nigdy nie wypadliśmy z Boga. To, co nazywamy Bogiem, rozwija się jak wachlarz w ewolucji. To my jesteśmy epifanią Boga. Tylko nie potrafimy poznać naszej prawdziwej tożsamości. My nie odpadliśmy od Pierwszej Rzeczywistości, jak chce tego koncepcja grzechu pierworodnego. My tylko zapomnieliśmy, że pochodzimy z tej rzeczywistości i nigdy od niej odpaść nie możemy. Uważamy się za plażę, która łaknie morza. A jesteśmy morzem, które igra z plażą. W zrozumieniu tego leży przyszłość naszego gatunku. Zmiana kierunku w religiach już się rozpoczęła.
Odnowa wychodzi z dołu, powiada Ojciec. Po drugiej wojnie światowej powstały w wielu miejscach Europy wspólnoty i bractwa, które świadomie prowadziły duchowy tryb życia. Najbardziej znanym przykładem jest wspólnota Taize”, którą po roku 1945 założył Roger Schutz. Co sądzi Ojciec o tych wspólnotach?
Przygotowują one drogę do przełomu duchowego, ale nie są jeszcze jego właściwymi realizatorami. Wspólnoty wyprowadzają z odziedziczonego paradygmatu myślowego kościoła, nie przełamując go. Wypełniają ważne, ale ograniczone zadanie.
Taize przykłada wielką wagę do liturgii i śpiewu. Czy to zjawisko przejściowe?
Taize jest w moich oczach ruchem mistycznym. Swoimi rytuałami i medytacyjnymi formami liturgicznymi uwalnia religijny potencjał człowieka bez narzucania mu przy tym nauk lub teorii, które nie mają nic wspólnego ze świecką rzeczywistością. Dlatego Taize wydaje mi się dla naszych czasów bardzo udanym miejscem przebudzenia; nie mniej i nie więcej. Ostatecznie pozostaje ono stopniem pośrednim. Dlatego regularnie przychodzą do mnie ludzie, którzy na drogę duchową weszli w Taize a teraz chcieliby pogłębić swoje doświadczenia.
W przeszłości to zazwyczaj klasyczne zakony — do jednego z nich Ojciec przecież należy — stawały na czele ruchów odnowy duchowej albo rodziły się z takich ruchów. Czy dziś też istnieje w klasztorach duchowy potencjał?
Zakonom przyznaje się swobodę, jakiej ksiądz lub biskup nie mają. Stąd opactwo benedyktyńskie ma pewną samodzielność. Zakony są do pewnego stopnia tworami autonomicznymi i dlatego w opactwach rozwijały się idee, które z biegiem czasu przynosiły owoce całemu kościołowi. Tak powinno być też dzisiaj.
Klasztory są, więc jakby teologicznymi strefami wolnego handlu?
Tak, przy czym owemu handlowi wyznacza się pewne granice. Również w klasztorach trzeba pamiętać o pewnych ograniczeniach. Mimo to życzyłbym sobie więcej odwagi w prowadzeniu żywej dyskusji. Zakony mogłyby być rodzajem poletek doświadczalnych w ramach scentralizowanych instytucji. Jak już powiedziałem, impulsy rozwoju w kościele prawie nigdy nie przychodziły z góry. Wszystkie musiały się przebijać od dołu.
Również zbliżenie świata chrześcijańskiego do duchowości Wschodu wyszło z klasztorów.
Zakonnicy dzięki swej działalności misyjnej jako pierwsi zetknęli się z obcymi formami pobożności. Odkryli w innych religiach ziarno prawdy. Tak trapista Thomas Merton odkrył dla siebie i dla wielu ludzi w zachodnim świecie buddyzm zen, a Bede Griffiths hinduizm. Można by przytoczyć inne przykłady, które także pokazują, że to najczęściej zakonnicy otwierali się na inne religie i szukali dialogu.
Takie podejście przychodzi kościołom z trudem. Deklarują otwartość, ale w praktyce są bardzo powściągliwe. To wyostrza ich własny profil. Są gotowe do dialogu interkonfesyjnego, chciałyby współpracować w dziedzinie społecznej i etycznej. Jednak strach instytucji kościelnych przed uznaniem za równorzędne wydaje mi się nadal bardzo duży.
Na zewnątrz kościoły deklarują otwartość. W środku jednak żywią lęk przed utratą swojej niepowtarzalności i wyjątkowości. Ciągle mówi się jeszcze o „wyższości tego, co chrześcijańskie”. Ale kościół jako instytucja – tak jak się dzisiaj prezentuje – już nie wszędzie jest przekonujący. Slogan „Jezus tak, kościół nie!” sygnalizuje wzrost zainteresowania religijnością bez instytucji. To zrozumiałe, że wspólnota w czasach kryzysu odgranicza się i stara się wykształcić wewnętrzną spójność. Ale odgraniczenie może się łatwo zmienić w izolację. Zamknięcie się w twierdzy jeszcze nigdy na dłuższą metę nie wyszło nikomu na dobre. Kościołowi brak odwagi do integrowania się ze zmieniającym się społeczeństwem, albowiem to zmieniłoby również samą religię – a to napawa lękiem.
Czy powrót kościoła do konfesyjnej tożsamości powstrzyma spadek liczby jego członków?
Przeciwnie. Ci, którzy rozumienia siebie i świata nie są w stanie zharmonizować z naukami kościoła, będą nadal, może nawet jeszcze częściej, salwować się ucieczką. Natomiast pozostaną w kościele wszyscy ci, którzy potrzebują dogmatycznej konstrukcji, ażeby mieć poczucie posiadania utęsknionej pewności zbawienia. Niebezpieczeństwo regresji we wspólnotach wiernych prawie nigdy nie było tak wielkie jak dziś. Człowiek czuje się przygnieciony pytaniami współczesności i coraz chętniej wycofuje się na pozycje fundamentalistyczne, zamiast produktywnie wpływać na duchowy rozwój społeczeństwa.
Czy kościół nie stoi tu przed dylematem? Z jednej strony musi się dopasować do wymogów czasu, z drugiej musi zachować swoją tradycję. Czy istnieje w ogóle jakieś wyjście z tej sytuacji?
Dla mnie religie są modelami, za pomocą, których my, ludzie, staramy się określić nasze miejsce w kosmicznym zdarzeniu. Jeżeli jakiś gatunek osiągnął poziom ducha, to szuka odpowiedzi na pytania o sens swojej egzystencji i pytania o „skąd” i „dokąd”. Dziś nie możemy mówić o Bogu tak samo, jak w XIX wieku. Stoimy przed koniecznością odpowiedzi na podstawowe pytanie: Jaki jest sens człowieka w ewolucji kosmosu? Konieczna jest nowa interpretacja grzechu pierworodnego, zbawienia i zmartwychwstania, osobowości i bezosobowości Boga, bezczasowości i wieczności. Ale także inne trudne pytania wymagają odpowiedzi: Jak to jest z równouprawnieniem kobiet w kościele katolickim? Czy nie potrzebu-jemy swobodnego wyboru między celibatem a życiem w związku partnerskim? Konieczne są: pozytywna ocena seksualności i demokratycznych struktur w instytucjach, odwrót od karzącego Boga, gotowość krytycznego towarzyszenia procesom rozwojowym bez chęci zahamowania ich za wszelką cenę.
W Stanach Zjednoczonych — a tu mniejszym stopniu także w Europie -znany jest protestancki wariant konserwatyzmu: ruchy ewangeliczne, a więc zielonoświątkowcy, charyzmatycy, pietyści – by wymienić tylko kilka. Te wspólnoty są w kontekście naszej rozmowy ciekawym fenomenem. Z jednej strony z fundamentalistyczną werwą określają zasady myślenia i życia swoich członków, z drugiej strony wykazują żywotność, która nie pozostawia wątpliwości, ze pomagają osiągnąć doświadczenia religijne. Jak to wytłumaczyć?
Wszystkie ugrupowania, które obiecują człowiekowi pewność zbawienia, będą się nadal cieszyć popularnością. I wszyscy, którzy czują się tam dobrze, powinni tam bezkrytycznie pozostać. Ale grupy te są zjawiskiem przejściowym. Ich członkowie też dochodzą do kresu i występują z nich. Nikt nie może na przykład przez całe życie mówić językami. Oczywiście, mówienie językami jest duchową praktyką, w której ego się odsuwa. Ale to tylko jedna możliwość, która szybko prowadzi do poczucia elitarności. Tak naprawdę chodzi tu i w innych „charyzmatach” o zjawiska świadomości, które bardziej przynależą do parapsychologii i występują nie tylko u chrześcijan. Również zwolennicy religii naturalnych mówią językami. Wciąż przychodzą do mnie ludzie, którzy chcieliby wyjść poza tę formę modlitwy.
Są jednak też tacy, którzy podporządkowują się sztywnej moralności swojej wspólnoty lub kościoła. Wtedy niewiele pozostaje z duchowego przełomu.
Niebezpieczeństwo popadnięcia w sekciarstwo i fundamentalizm czyha zawsze. Często tęsknota za poczuciem bezpieczeństwa jest większa niż odwaga niezbędna do dokonania przełomu. I tak dochodzi do powstania typowej dla sekt mentalności twierdzy. Mentalność taka przede wszystkim się broni i odrzuca wszystko, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu wywalczonemu z takim trudem. Mentalność ta jest przeciwieństwem mistycznej pobożności, której rdzeń tworzy otwarcie się. Sekty natomiast nakazują często kurczowe trzymanie się dogmatów, moralnych nakazów, grupy itp. Im bardziej ludzie są niepewni, tym łatwiej ulegają pokusie pójścia za obietnicami bezpieczeństwa składanymi przez sekty i fundamentalistów. Stąd bierze się sukces tych grup.
Oprócz powrotu do fundamentalizmu obserwujemy też inne procesy. W ostatnich latach coraz częściej dochodziło do wspólnych działań przywódców wielkich wspólnot religijnych. Mamy tu do czynienia z niespotykana wcześniej otwartością. Czy widzi Ojciec w tym krok ku transkonfesyjności?
Nie. Międzywyznaniowy dialog jest ważny. Równie ważne są międzywyznaniowe działania w dziedzinie pomocy społecznej oraz zainicjowane przez Hansa Kiinga wspólne poszukiwanie przez religie porządku wartości obowiązującego wszystkich. Ma to kolosalne znaczenie. Moje wysiłki idą jednak w innym kierunku. Prawdziwa jedność religii – nie boję się powiedzieć: jej właściwy cel – leży w doświadczeniu tego, co głoszą święte księgi, rytuały i ceremonie. W doświadczeniu Pierwszej Rzeczywistości wszyscy się spotykają. Albowiem, jak już powiedziałem, wszyscy dążą na szczyt tej samej góry. Doświadczenie to przekracza wszelkie wyznania.
Światowy etos i dialog międzyreligijny są, zatem tylko stadium pośrednimi?
Dlaczego tylko? To brzmi zbyt negatywnie. Międzyreligijny dialog, powtórzę, ma ogromne znaczenie. Ale rzeczywista jedność religii nie polega na synkretyzmie, lecz na doświadczeniu rzeczywistości. Wszystkie religie uczą mistycznej drogi prowadzącej na tę płaszczyznę doświadczenia. Mistyka zyska na znaczeniu w następnych stuleciach. Uważam ją za ratunek dla teologii. Wiek XXI będzie wiekiem mistyki. Ale teologia ma z tym problemy. Podczas gdy nauki przyrodnicze odkrywają we wschodnich ezoterycznych drogach pokrewieństwo ze swoimi doświadczeniami granicznymi, u teologów mistyczna droga popadła w zapomnienie.
Prawdziwa jedność religii leży w transkonfesyjnym doświadczeniu. Czy tak?
I tak, i nie. W doświadczeniu Pierwszej Rzeczywistości, jak nazywam Jednię i Prawdę, nie ma już żadnych religii, które mogłyby zostać zjednoczone, gdyż nie ma tu żadnych rozróżnień, przeżywa się jedność z Jednią. Może potrwa to jeszcze bardzo długo, ale dokładnie tu spotkają się pewnego dnia wszystkie religie – na tym jednym szczycie Prawdy. Będą wtedy nadal różnie mówić o Jedni. Zależnie od kultury, religijnych obrazów i wyobrażeń będą tłumaczyć człowiekowi Jednię na płaszczyźnie racjonalnej. Wyznania religijne nie będą się już izolować i zwalczać. Zrozumieją, że ostatecznie miały i mają taki sam cel – światło, a nie witraże. Zainteresowanie wielu Europejczyków ezoterycznymi drogami hinduizmu i buddyzmu oceniam pozytywnie. Jest to przede wszystkim oznaka rosnącej świadomości istnienia wspólnego transkonfesyjnego rdzenia wszystkich wyznań.
Jeżeli przyjmiemy, że coraz więcej ludzi odkryje duchowość transkonfesyjną, to, jakie formy przyjmie życie religijne w przyszłości?
Powstanie więcej grup bazowych, które będą się gromadzić w swoim kościele wokół duchowego towarzysza lub przewodnika. Idąc jego drogą, odnajdą dla siebie sens życia. Oddziała to niewątpliwie na tradycyjne kościoły. Będą musiały się dostosować i w większym stopniu uwzględnić elementy duchowe w głoszeniu wiary i w praktyce.
A konkretnie?
Przede wszystkim mistyka i duchowość powinny zyskać większą wagę w wykształceniu teologicznym. Należy ułatwić ludziom zainteresowanym duchowością znalezienie swojego miejsca w kościele. Ale autorytety kościelne nie mogą okazywać podskórnej niechęci do mistyki. Ostrzegając przed mistyką i duchowością, wyrządza się, moim zdaniem, szkodę kościołowi.
Powiada Ojciec, że trzeba zreformować system kształcenia teologicznego. Czy odnosi się to do nauczanych treści teologicznych czy też teologowie powinni sami ćwiczyć się w kontemplacji?
Jedno i drugie. Przede wszystkim przyszli duszpasterze muszą zostać pouczeni, że istnieje doświadczenie duchowe. Nasi teologowie są najczęściej bezradni, gdy przyjdzie do nich ktoś, kto przebił się do przestrzeni transpersonalnej. Człowiek, który dzisiaj wpadł w kryzys duchowy – lub poczynił prawdziwe mistyczne doświadczenie – i szuka wsparcia, z reguły prędzej idzie do psychologa, psychoterapeuty czy naturoterapeuty niż do duszpasterza. Jak pokazują badania, tylko dwadzieścia procent ludzi w takiej sytuacji szuka wsparcia u kapłana. Najwyraźniej większość przypisuje kościołowi w takich sprawach niewielkie kompetencje. Dla kościoła powinno to być alarmujące.
Czy uznanie dla kościoła względnie jego reprezentantów wzrosłoby, jeśli ich autorytet pochodziłby z doświadczeń duchowych? Wydaje się by i znamienne, ze taka postać jak Dalajlama budzi zachwyt w kościołach chrześcijańskich.
Nie trzeba zaraz fatygować Dalajlamy – Jan Paweł II jest w tym względzie na wskroś równorzędną osobą, która daje nieprzebranym tłumom ludzi oparcie i orientację. Dysponuje on niewątpliwie charyzmatycznym autorytetem. Ale to nie wystarcza. Papieżowi brakuje otwartości i tolerancji, nie porusza on istotnych tematów religijnych. Za dużo mówi o wymaganiach moralnych. Ale niewątpliwie jego autorytet i wiarygodność biorą się z jego bardzo osobistej pobożności.

Więcej w: „Fala jest morzem” W. Jager

Powiązane posty

Benedyktyn, demony i Zen

Fala jest morzem

Przestać żyć we władzy Demona

Jesteśmy Bogiem

Wiara nie pozwala Ci myśleć

Życie – to jedyna religia

Bóg jest tancerzem i tańcem